Nie pamiętam tych czasów ale legenda głosi, że kiedyś oglądano bajkę o jasnowłosym chłopcu, który dostał od krasnoludka zaczarowany ołówek. I często rysował przedmioty, które się materializowały i przynosiły pomoc jego przyjaciołom. Czy jest takie miejsce na świecie, gdzie ludzka życzliwość pozwala zapomnieć choć na chwilę o kłopotach i ktoś rysując potrafi wyczarować remedium na współczesne bolączki? Jest i chcę Was dzisiaj oderwać od codzienności i zabrać w miejsce, gdzie czeka nas potężna dawka motywacji.
Bochnia. Wstałam przed wschodem słońca. W zasadzie mam urlop i nie wiem czego się spodziewać po tak wcześnie rozpoczętym dniu. Pijąc kawę rozmyślam nad pytaniami, które za pół godziny zadam kierownikowi pewnego warsztatu. Kolejna rozmowa. Tak bardzo chciałabym spotkać w końcu kogoś, kto udzieli mi szczerych odpowiedzi, dla kogo wyłączę dyktafon i włączę aktywne słuchanie. Nie zdarza się to ostatnio zbyt często, ot jakbyśmy wszyscy żyli w świecie zysków i strat. A kto jak kto ale dziennikarze i szefowie nie lubią tracić czasu. Cóż zobaczymy.
Warsztat terapii zajęciowej. Pozornie niewielki budynek, żółta farba ścian jakoś zaczyna wzbudzać mój optymizm. Na progu siedzi kilka osób, wszyscy zadowoleni, mówią dzień dobry. W Krakowie nie zdarza się to zbyt często, dlatego lubię takie małe miasteczka. Wchodzę do gabinetu i widzę starszego, zadbanego i energicznego mężczyznę. Mam wrażenie jakby był trochę nieufny, w oczach ma jednak taką iskierkę dobroci, która topi niepotrzebne konwenanse. Z biegiem rozmowy mogę wyłączyć dyktafon. W końcu toczy się rozmowa. Taka ludzka, taka nad którą człowiek potem zastanawia się jeszcze w samotności, choć słowa już dawno zostały wypowiedziane.
Po co odwiedziliśmy miejsce, w którym niepełnosprawne osoby odbywają różnego rodzaju zajęcia?
Z każdej strony rozbrzmiewają wzniosłe hasła. Pomoc dla niepełnosprawnych. Ustąp miejsca. Zatrudnij kogoś z orzeczeniem. Nie patrz. Patrz. Pomóż. Uważaj.
Jednak czy my zdajemy sobie sprawę jacy naprawdę są niepełnosprawni ludzie i z czym zmagają się na co dzień? Czy wiemy jak postępować, jak oni sami motywują siebie do życia i czy w Polsce żyje im się jakkolwiek? Postanowiłam sama sprawdzić i przybliżyć Wam sprawę, która toczy się obok nas i często nie wiemy jakie mamy zdanie na ten temat.
Pan Edward Firek jest kierownikiem warsztatów terapii zajęciowej w Bochni. I to właśnie ta rozmowa tak bardzo mnie ujęła. Pozwolę przytoczyć kilka, najważniejszych kwestii.
Skąd pomysł na powstanie takiego miejsca? Czy inicjatywa wychodzi ze strony państwa polskiego, czy też idea nie jest narzucana gminom odgórnie?
- Dawniej przed zmianami ustrojowymi osoby, które miały niepełnosprawności intelektualne należały do Spółdzielni Inwalidów i generalnie rzecz ujmując wyglądało to tak, że zatrudniano takie osoby w zakładzie. Proszę sobie wyobrazić, że dawniej pracowało około 700 osób. Były zakłady pracy chronionej, natomiast obecny warsztat niejako wyłonił się z tej działalności. Za ścianą mieścił się zakład produkcyjny, więc łatwiej nam było po upadku tej Spółdzielni, wystartować z nieco innego rodzaju działaniem na rzecz tych osób.
Chociaż czasy dla osób niepełnosprawnych są zawsze trudne. Trzydzieści lat temu problemem było zakupienie podstawowych artykułów użytkowych jak nawet czajnik, proszę sobie wyobrazić, bo państwo niezbyt dofinansowywało i dbało o takie miejsca. Ale po transformacjach w latach 90-tych nie było wcale lepiej, więc pomyśleliśmy jako pracownicy warsztatu, czy istnieje sposób żebyśmy samodzielnie mogli wspomóc nasze aktywności społeczne.
I tak powstała inicjatywa aukcji, które trwają nieprzerwanie od 1996 roku. Nieśmiało skorzystaliśmy z pomysłu misjonarza, który nas kiedyś odwiedził i zostawił nam kilka rzeczy i stwierdził, że moglibyśmy robić właśnie takie aukcje. Moglibyśmy licytować i wystawiać rzeczy, które wyrabiają nasi uczestnicy. Bo niestety po transformacjach stała się taka rzecz, że wiadomo nastał kapitalizm i nie ma w nim miejsca na sentymenty. Jeśli nasi podopieczni ręcznie robili jakiś przedmiot to zastąpiła ich maszyna, która wyrobi gorsze rzeczy ale taniej i więcej w przeciągu godziny. To przecież dotyczy również każdej, zdrowej osoby, której nagle zlikwidowano miejsce pracy. I tak wspólnym działaniem sprawiliśmy, że co roku wiele znanych polityków i innych sławnych osób dodaje nam podpisy np. do obrazów i wspiera nas w ten sposób. Aukcje są dla nas takim trochę być albo nie być, mało osób zdaje sobie sprawę ile kosztuje koszt dzienny takiego pobytu, wycieczki, rehabilitacja, jedzenie. A trzeba podkreślić, że uczestnicy nie płacą za swój pobyt u nas. Chcemy jak najwięcej i jak najlepiej dać naszym podopiecznym, żeby mogli mieć choć namiastkę normalnego funkcjonowania w społeczeństwie, a to wszystko sporo kosztuje i bez pomocy darczyńców nie przetrwalibyśmy w takiej kondycji.
Jacy uczestnicy trafiają do tego miejsca i czym się zajmują?
- Do nas mogą przyjść dorosłe osoby i zgłaszane są przez rodziców lub opiekunów prawnych. Mogą przychodzić do nas codziennie od poniedziałku do piątku ale przyznam Pani szczerze, że ta praca tak wciąga i często terapeuci i ja sam łapiemy się na tym, że nie mamy gdzie się podziać w takie wolne weekendy. Przejdziemy się potem po poszczególnych salach i zobaczy Pani jak spędzają czas nasi podopieczni. Mamy kilka pracowni, więc każda z osób znajdzie odpowiednie dla siebie zajęcie, zależy też to od stopnia niepełnosprawności, co taka osoba będzie chciała z nami robić. Mogą uczestniczyć w pracowni gospodarstwa domowego, gdzie uczą się gotowania i przygotowywania posiłków, uczą jak się sprząta dane rzeczy w domu. Nie każdy przecież ma zmywarkę albo wymagano od niego sprzątania w miejscu zamieszkania, a jest to ważna umiejętność. Mogą u nas różne rzeczy zobaczyć i doświadczyć. Pracownie artystyczne, gdzie jest nauka ceramiki, krawiectwa, plastyki lub technik różnych do wyboru. Jest również pracownia poligraficzno-komputerowa, a dla mężczyzn ślusarska. I dla wszystkich rehabilitacyjna, żeby wzmacniać różne funkcje życiowe. Staramy się, żeby jak najlepiej przystosować takie osoby do samodzielnego życia. A jeśli nie będzie to możliwe, to żeby chociaż odciążyć rodziców. Trzeba pamiętać, że opieka nad taką osobą jest niezwykle obciążająca i warto pomagać całym rodzinom. Mamy również do dyspozycji psychiatrę i psychologa.
Co Pana motywuje do pracy z osobami posiadającymi niepełnosprawności? Czy bywają jakieś trudne wyzwania?
- Tak naprawdę zostałem tutaj oddelegowany na chwilę, żeby pomóc w tym procesie transformacji jako inżynier, nie jestem terapeutą. Ze mną przyszło kilka innych osób i zostaliśmy wszyscy do dnia dzisiejszego, choć śmiało mógłbym przejść na emeryturę. Może to zabrzmi górnolotnie ale to nie jest do końca praca, to jest taka misja i zostają te historie tych osób w Tobie na zawsze. I to mnie motywuje do pracy, do wstawania każdego dnia. Ich wdzięczność, uśmiech, że mimo sporo mniejszych zarobków niż w firmach, wiem że komuś pomagamy, widzimy jak się rozwijają albo chociaż zostają w dobrej formie, odizolowani nie mieliby często sensu i celu w życiu, który my im stwarzamy. Trudne dni też się zdarzają, te osoby też mają różne nastroje i gorsze dni, ale to tak jakoś się układa, że wzajemnie się motywujemy i po prostu działamy.
Po rozmowie udaliśmy się właściwie do wszystkich pracowni. Straciłam totalnie poczucie czasu, udzieliła mi się ich rodzinna atmosfera. Czasem sobie wyobrażamy, podsycani reportażami w tv, że ktoś się nad kimś znęca, opiekunowie traktują to tylko jako godziny do odhaczenia, a nic z tych rzeczy nie ma tu miejsca. Udało mi się porozmawiać z każdym z terapeutów. Mężczyźni, kobiety w różnym wieku, odmiennym wykształceniu czy charakterze, ale zauważyłam że łączy ich jedno. Otwartość i uśmiech. Tego nie da się oszukać i nie można chyba być inną osobą, aby móc tu pracować. Chciałabym opisać każdego, jednak miejsce zezwala na kilka z wypowiedzi, które szczególnie utkwiły mi w pamięci.
Jadwiga Marzec – terapeutka w pracowni poligraficzno-komputerowej, pracuje od 20- stu lat.
- Praca przynosi mi satysfakcję i jest tak wdzięczna, że Pani się wydaje, że dwadzieścia lat to dużo, a ja myślę, że to dopiero początek (uśmiecha się). Motywuje mnie do tej pracy głównie to, że czuję się w tym środowisku jak w domu. Wiele o sobie wiemy, znamy się, oczywiście nieco z zachowanym dystansem ale jesteśmy z tego samego miasta i to też tworzy wyjątkowe więzi. Nie wyobrażam sobie nawet tego, że mogłabym tutaj nie przyjść do pracy, towarzyszy mi świadomość, że oni czekają na nasze zajęcia. A czego można nam życzyć? Aby pracy było coraz więcej, żeby dochodzili nowi uczestnicy i żebyśmy kontynuowali nasze działania.
Małgorzata Prokopowicz- terapeutka w pracowni gospodarstwa domowego, od 1996
- Tutaj przygotowujemy drugie śniadania, uczymy się sprzątać, wyszywać, powstają prace wszelkiej maści z rękodziełem na czele. Najbardziej sprawdziła mi się w pracy cecha cierpliwości, ogromna empatia i serce dla tych osób. Czasem trzeba być stanowczym i konsekwentnym. Jedni podopieczni potrzebują wsparcia, zachęcania do spróbowania jakiejś aktywności, a czasem jest takie schorzenie, że nie da się czegoś przeskoczyć, ale najważniejsze jest indywidualne podejście. A co do sytuacji, która szczególnie mi utkwiła w pamięci to było wiele takowych. Każdy uczestnik przynosi coś nowego ale chyba najbardziej ściska za serce jak uczestnicy przychodzą i nam za coś dziękują. Chłopiec, któremu zmarła mama i chce się przytulić. Takie momenty po prostu wzruszają i to mnie chyba też motywuje, że ani myślę o odejściu z pracy.
Uczestniczka Ewa, przychodzi tutaj od samego początku.
- Wszystkie pracownie mi się podobają ale od pięciu lat jestem na kuchni i to chyba najbardziej mi się spodobało. Lubię gotować, mamy dyżury, każda pracownia robi coś w inny dzień. W wolnym czasie w domu opiekuję się chorą mamą i dużo sprzątam ale cieszy mnie jak mogę tutaj przyjść. Mam tutaj sporo przyjaciół, to jest dla mnie odskocznia. Śmiejemy się, żartujemy, jest wesoło. W sumie wszyscy terapeuci są fajni i mamy wyjazdy. W tym roku byliśmy nad morzem, dziewięć dni i blisko morze. Nie wiem co bym robiła bez tych warsztatów.
Na koniec otrzymałam jeszcze ręcznie wyszywany obraz. Właściwie mogłam wybrać. Wybrałam piwonie na żółtym tle. Jakoś tak żółty przez długi czas będzie mnie nastrajać optymistycznie. Pamiątkowe zdjęcie z wszystkimi pracownikami i uczestnikami. Wróciłam do Krakowa. A kawałek serca został w Bochni. Myślę, że każdy z nas choć raz w życiu powinien odwiedzić takie miejsce. Myśli zaczynają układać się inaczej.
Zostawiam Was z przemyśleniami i linkiem do strony.
Autorka: Karolina Strzelczyk-Weichert